Bo dzieje sie wszystko i nic. Zakopałam się w roztopach, aparat przywarł do mebla, ogólnie ochota przychodzi tylko na jedzenie, reszta staje się z obowiązku...no może nie cała reszta.
Dziwne ze mnie stworzenie, bo kiedyś juz pisałam - lepiej odżywia mnie wertowanie kart przeszłości niż awokado lub inne porzeczki. Pożyczyłam album ze zdjęciami dwudziestolecia międzywojennego i przepadłam na godzinę lub więcej, jak przysłowiowy kamień w wodę. Dopatrywanie się szczegółów koloru sepii działa na mnie jak balsam. Wiem, to paradoks - patrzenie w tył, na pożółkłe karty niesie w sobie ciężar nostalgii, ale ja w tej tęsknocie odgrzebuję witaminy dla ducha.
Wczoraj niejasno sobie uświadomiłam, a raczej przeczułam, że na Ziemi nie jestem po raz pierwszy. Byłam tu już. Czy były to czasy sanacji? Gdyby nagle okazało się, że dla mnie zakrzywią czasoprzestrzeń, jestem pewna, wybieram się na bal w lata dwudzieste ubiegłego wieku.
zdjęcie zupełnie bez związku i z herbatą